Pierwsze dni na Malcie

Słońce, ciepłe morze, wszechobecny angielski i przyjaźni ludzie – to były nasze pierwsze skojarzenia z Maltą, gdy wybierałyśmy kurs angielskiego w ramach projektu Erasmus +. I właściwie się nie pomyliłyśmy.

Wylądowałyśmy na Malcie 3 listopada 2024 r. po niespełna trzygodzinnej podróży. Przywitała nas wysoka temperatura i palmy – a to już dobrze wróżyło.

Szybko znalazłyśmy odpowiedni przystanek autobusowy i linią TD2 w kilkanaście minut dotarłyśmy do Sliemy. Zakwaterowano nas w hotelu Day’s Inn, należącym do szkoły językowej IELS, która wybrałyśmy. Hotel mieści się w samym centrum miasta i jest to jego główna, jeśli nie jedyna zaleta. 

Jeszcze tego samego dnia wybrałyśmy się na mały rekonesans. To, co rzuca się w oczy, to wszechobecna żółć budynków, zbudowane są on bowiem w większości z piaskowca. Początkowo trochę nas ta jednostajność drażniła, ale teraz działa na nas uspokajająco. Podobne wrażenie wywołuje szum fal i widok pięknej Valletty, którą podziwiałyśmy z wyspy Manoela. Jeśli ktoś szuka na Malcie spokoju, to znajdzie go właśnie tam. Jeśli jednak woli gwar miasta – wystarczy kilka minut, by całkowicie pochłonęło go kawiarniane życie. 



Tak też spędziłyśmy niedzielę, a w poniedziałek od samego rana zaczęłyśmy nasz kurs angielskiego. Trafiłyśmy do grupy o wyższym niż się spodziewałyśmy poziomie – zakwalifikowano nas na poziom Upper Intermediate (B2). Zajęcia rozpoczynają się o 8.45 i trwają – z przerwami – do 14.00. Składają się z trzech półtoragodzinnych bloków: zajęć typowo gramatycznych (słownictwo, idiomy, słuchanie i mówienie) oraz nastawionych na konwersację. Nasza grupa składa się z Brazylijczyków, Niemki, Koreanki, Hiszpana i Rosjanina. Poziom językowy jest zbliżony, choć niektórzy radzą sobie z językiem wyraźnie lepiej (Koreanka!).

Po zajęciach postanowiłyśmy wybrać się do Valletty. Autobus przyjechał bardzo szybko. Jest to zresztą charakterystyczne dla tej wyspy. Komunikacja jeździ bardzo często, a w autobusie panuje porządek. Wszyscy wsiadają pierwszymi drzwiami i pod czujnym okiem kierowcy odbijają kartę komunikacyjną. Warto ją zresztą kupić – za 25 euro otrzymujemy tygodniowy bilet z nielimitowaną liczbą przejazdów.

Valletta zachwyciła nas urokliwymi, stromymi uliczkami prowadzącymi w kierunku morza. Widoki są niezwykle romantyczne i zachwycające, co skwapliwie wykorzystali tutejsi restauratorzy, oferując stoliki z widokiem wartym każdych pieniędzy.

A co można zobaczyć? Przede wszystkim Trzy Miasta (są to Birgu, Cospicua i Senglea), na które można dopłynąć z Valletty promem.

Duże wrażenie zrobiła na nas także konkatedra św. Jana. Na razie oglądałyśmy ją tylko z zewnątrz. Wzrok przykuwa szczególnie fasada z aż trzema zegarami, z których każdy wskazuje coś innego (godzinę, dzień tygodnia i datę).


Zwiedzanie Valletty zakończyłyśmy już po zmroku, błądząc wśród wykutych w skale wąskich dróg.

A to dopiero początek. Jutro nowy dzień i nowe wrażenia!

Alicja Ciura i Anna Pikulska-Stępień

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

To nie są wakacje

Kilka słów o szkole